Strona główna Czytelnia: Zdrowie, pielęgnacja O chorowaniu na DM

O chorowaniu na DM

 

DeMon i on, czyli mielopatia zwyrodnieniowa (degenerative myelopathy) u hovawarta
KEDVESA z Mrzygłodzkiej Dziczy

PRZEDMOWA

Jeszcze kilka dni temu miałam psa, który chorował na DM. Zresztą, zawsze już będę kimś, kto miał takiego psa, czasu przeszłego nic nie zmieni. Zaczęłam pisać o chorobie Kedvesa jak jeszcze żył, ale daleko nie zaszłam. Choć upierałam się wówczas, na początku wywodu, że wolę to zrobić, kiedy jeszcze go mam, okazało się, że to nie był dobry moment. I chyba dobrze, bo tamten tekst zaczynał się strasznie łzawo. W tym postaram się tego uniknąć. I nadmiaru siebie także, choć mam głębokie poczucie, że na DM choruje się razem. Ostatnio wpadło mi nawet w oko takie zdanie w „Długim filmie o miłości. O powrocie na Broad Peak” Hugo Badera: „Ale po jasną cholerę ja w ogóle o tym piszę? Może dlatego, że jak mawiał Joe McGinniss, amerykański mistrz reportażu, pisanie książki wymaga całkowitego, absolutnego zanurzenia w temacie – i to bez względu na koszty, nawet, jeśli oznacza to, że stajesz się częścią swojego opowiadania”. Czyli teoretycznie mogłabym i o sobie. Ale Broad Peak to Broad Peak, ja jednak wolę Himalaje.

Chciałabym, żeby ten tekst spełniał dwie funkcje. Po pierwsze: ma uspokoić człowieka, który właśnie się dowiedział, że jego pies prawdopodobnie ma DM i w panice przeczesuje internet. Może tutaj trafi, nawet jeśli nie ma hovawarta. Spróbuję mu pokazać, że nie jest aż tak strasznie, jak mu się w tej chwili wydaje. Po drugie: ma przerazić hodowców oraz właścicieli reproduktorów i sprawić, że będą kojarzyć psy także w oparciu o badanie genetyczne w kierunku DM. W hodowli żaden zestaw wynikowych liter, ani N/DM, ani DM/DM, nie jest wyrokiem i wykluczeniem. To jedynie informacja i wskazówka.

Nie chciałabym natomiast, żeby ten tekst był traktowany jako wzorzec chorowania na DM. Że każdy ma to przeżyć tak samo, a jeśli po drodze podjął inną decyzję albo coś się nie udało, to znaczy, że zawiódł, nie dał rady, nie sprawdził się... To jest tylko jedna opowieść, jeden pies i jeden człowiek. Tak się poukładało u nas i tak się u nas sprawdziło, ale to nie znaczy, że tak być musi i że u każdego sprawdzi się to samo. To, że my doszliśmy do naturalnego końca ma tę zaletę, że właściciel chorującego psa na każdym etapie może sprawdzić, co go może czekać dalej. Poza tym ile psów, ilu ludzi, ile stadiów choroby... No, mam nadzieję, że wiadomo.

WSTĘP

To nie jest historia uniwersalna, bo każdy pies jest inny i pewnie także każde DM jest inne. Dlatego pozwolę sobie wprowadzić tu mojego psa jako bohatera konkretnego, nie everydoga, i zarysować tło tego naszego chorowania. Może dzięki temu tym bardziej stanowczo zabrzmi moja teza, że z DM da się żyć.

Kedves, mój ukochany i najmilszy pies, był też trochę potworem. W wyniku zbiegu niefortunnych okoliczności, po części wrodzonych, po części podsyconych moimi błędami wychowawczymi, wyrósł na pięćdziesięciokilowego wielkiego zbira, który wiedział, że ma zęby i nie wahał się ich użyć, kiedy uważał to za słuszne. Najczęściej: kiedy sądził, że ktoś chce mu odebrać coś, co należy do niego (choć ten ktoś wcale nie chciał odbierać, a to coś, na przykład długopis, który spadł na podłogę, wcale do Kedvesa nie należało. Ale tu liczył się nastrój chwili, nie zimne fakty). Oraz: kiedy ktoś podejmował próbę zamachu na jego psią nietykalność osobistą i niezbywalną suwerenność. Czyli na przykład: chciał wyciąć dred sfilcowanej sierści albo wyczyścić ucho. Po latach praktyki nauczyłam się wiele rzeczy przy Kedvesu  robić, ale nigdy nie działo się to ot tak, nie stało się dla obu stron komfortowe, a Kedves niemal do końca pozostał psem raczej nietykalnym.

Wydawało mi się, że dla takiego psa jak on, DM, choroba stopniowo odbierająca samodzielność, to wyrok. Nie widziałam szansy na to, że mój pies da sobie pomóc.

POCZĄTEK

Nie wiem, kiedy się zaczęło. Wydaje mi się, że zorientowałam się dość późno. Na pewno na początku było szuranie. Jak Kedves szedł, słychać było szuranie, tak jakby jeździł w za dużych muzealnych laczkach. Wyglądało natomiast tak, że idąc, przesuwał po podłożu podkulonymi palcami tylnych łap. Trochę jak w jacksonowskim moonwalku. Na powiększeniu zdjęcia po lewej stronie (z 11 grudnia 2012 r.) widać umazane w błocie palce tylnych łap.

Potem zorientowałam się, że od jakiegoś czasu posłuszeństwa odmawia mu też ogon. Duma Kedvesa, bujna i zadziorna kita unosząca się nad zadem jak husarskie skrzydła, wznosiła się coraz oporniej aż wreszcie, mniej więcej równo z szuraniem, którego nie dawało się już niczym tłumaczyć, nieodwołalnie przestała wznosić się wyżej niż do linii pleców.

Pierwszy raz wypowiedziałam słowo DM w odniesieniu do mojego psa w styczniu 2013 roku. Poza opisanym szuraniem nie działo się nic, nie widać było żadnych dolegliwości bólowych. Za diagnozowanie wzięłam się w lipcu 2013 r. Wtedy pogorszenie nastąpiło dość szybko. Tylne nogi zaczęły się uginać jakby były z gumy. Stojący Kedves kołysał się na boki jak na wietrze. Co charakterystyczne: im szybciej się poruszał, tym lepiej mu się szło. Gdy biegł, nie było widać śladu jakichkolwiek zaburzeń. Gdy szedł powoli, nogi się gięły, a gdy szłam za nim widziałam, że porusza się ruchem wężowym, jakby tylna połowa jego ciała się wiła. Trochę widać na filmiku z 28 października 2013 r.

Z gruntownego przeglądu weterynaryjnego dziewięcioletniego wówczas Kedvesa wynikło, że cieszy się doskonałym zdrowiem. Uparłam się jednak na badanie genetyczne w kierunku DM. Zostało wykonane przez niemiecki Laboklin, kosztowało około 300 zł. Na wynik czekałam prawie trzy tygodnie. Nie pozostawił wątpliwości; DM/DM.

Przepłakałam bity tydzień. Pozbierałam, umyłam i pochowałam wszystkie zabawki Kedvesa, bo wydawało mi się, że ta diagnoza ma jakąś odgórną moc i w ciągu tygodnia od otrzymania zawiadomienia mój pies skończy życie. Byłam przerażona, zdruzgotana i nie miałam pojęcia, co robić i co będzie. Po tygodniu przestałam płakać i postanowiłam, że ile czasu zostało, tyle zostało, ale zrobię tak, że będzie fajnie. (I oddałam zabawki).

Co ciekawe, Kedves bardzo długo wchodził i schodził po schodach. Nawet, kiedy po równym podłożu chodził już kiepsko, w ciągu dnia nadal przebywał u mnie na piętrze i kursował tak po kilka razy dziennie.

W tamtym okresie zaczął też gubić kupy. Chodził jeszcze całkiem dobrze, a nad zwieraczem odbytu już nie panował.

DM się nie leczy, ale próbowałam wspierać go farmakologią. Od momentu diagnozy przez jakiś czas, myślę, że przez kilka miesięcy, dostawał Milgammę 100, mieszankę witamin B, przepisywaną na receptę przez lekarza weterynarii. Brał ją całkiem długo aż pewnego dnia odmówił. Stwierdziłam wtedy, że wie lepiej i przestałam ją podawać. Do tego codziennie rano dostawał 1,5 tabletki Cimalgexu, niesterydowego leku przeciwzapalnego i przeciwbólowego. Teoretycznie (a z moich obserwacji wynika, że także praktycznie) DM samo w sobie nie boli, ale ponieważ całkiem zmienia się mechanika ruchu i układ ciężkości, psu mogą doskwierać np. bóle kolan (opinia naszej pani weterynarz). Zresztą kiedy raz, na chwilę, zrobiłam przerwę w podawaniu Cimalgexu, widziałam, że Kedves poruszał się ze znacznie większym trudem. Do tego od czasu do czasu było jeszcze wapno w  proszku. Obgryzanie ściany świadczyło tym, że Kedves go potrzebuje. Po regularnym podawaniu na wcześniejszych etapach choroby widziałam poprawę. Od któregoś momentu Kedves dostawał też codziennie trzy kapsułki Brainactive Balance, mieszanki wspomagającej układ nerwowy starych psów i kotów. W którymś momencie rozważałam nawet zmniejszenie dawki (lub łykanie tego samego specyfiku równolegle z nim), bo jego forma psychiczna i wyborny humor zaczynały mnie przerastać. Z czego wnoszę, że środek jest skuteczny.

Równolegle ze stopniowym pogarszaniem się sprawności fizycznej, malała pewność siebie mojego psa. Zwykle dość samodzielny, teraz zaczął mnie pilnować. Dnie spędzał leżąc przy mnie, gdy pracowałam. Zostawał też u mnie na noc, nie schodził na dół. Im gorzej chodził, tym bliżej mnie spał. W końcu zasypialiśmy razem, w łóżku (czyli na niskim materacu leżącym na podłodze). Ostatni raz wszedł po schodach 5 listopada 2013 roku, kiedy to przyniósł sobie do mojego łóżka otrzymany w prezencie karton po mleku z bezcenną resztką na dnie. Znam dokładną datę, bo mam zdjęcie. (Plama sugeruje, że mleka było jeszcze całkiem sporo).

Później zaczęłam już zastawiać schody, bo Kedves grzązł na pewnej wysokości i mieliśmy problem z zejściem. Ponieważ bardzo przeżywał samotność, w ciągu dnia przenosiłam się z pracą do niego na dół, do moich rodziców.

Bałam się zimy, bałam się, że śnieg całkowicie uniemożliwi mu resztki chodzenia, ale okazało się, że niepotrzebnie. Wydawało się, że Kedvesowi nie robi to różnicy, po czym chodzi, a śnieg pozwolił zagoić się krwawiącym otarciom na palcach tylnych łap, które powstawały, gdy ciągnął nogi za sobą po chodniku.

Pod innym jednak względem początek tej zimy był zdecydowanie najgorszym okresem w czasie choroby. Na podstawie przypadku mojego psa mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że ulżyło mu psychicznie, kiedy przestał móc chodzić. Ten graniczny moment, kiedy czasem jeszcze udawało się samodzielnie wstać, a czasem nie i nigdy nie było wiadomo, co się wydarzy, kiedy czasem dawało się przejść kawałek bezkolizyjnie, a czasem tył uciekał jak statek targany mocną falą, kiedy czasem po niefortunnym potknięciu pozbieranie się przychodziło łatwo, a czasem następowało skrajne poplątanie i rozpacz, jego i moja, bo nie wiedziałam jak pomóc (miałam nietykalnego psa), był dla niego potwornie stresujący. Widziałam, że boi się wstawać. Niechętnie się przemieszczał, rzadko się podnosił, przestał jeść. Był smutny, zdołowany, zrezygnowany. Straciłam z nim kontakt słowny, przestaliśmy rozmawiać, przestał odpowiadać na pytania, miał zgaszone oczy, stracił zapał do psot, nie miał już poczucia humoru. To był moment, kiedy zaczęłam się zastanawiać, czy życie jeszcze go cieszy. Do mnie przecież należała odpowiedzialność za oszczędzenie mu istnienia, które byłoby męczarnią. To był zły czas. Przełom nastąpił, gdy pierwszy raz odważyłam się złapać nietykalnego rudzielca za ogon i podtrzymać go w ten sposób. Spodziewałam się, że skończy się to albo stratą mojej ręki (nie byłam pewna, czy zdążę uciec przed nietykalnymi szczękami), albo jego ogona (nie byłam pewna, jaki udźwig ma psi ogon). Okazało się jednak, że był to cud. Moment absolutnie przełomowy. Kedves wreszcie poczuł się pewnie, wreszcie mógł przestać się bać, bo miał obstawę. Trzymanie za ogon należy rozumieć dosłownie: chwytałam go za ogon bardzo blisko nasady. Kiedy jeszcze chodził trochę sam, nie musiałam się specjalnie wysilać i była to tylko asekuracja, jak trzymanie dziecka za rękę. Kiedy nie chodził już w ogóle, podnosiłam go za ten ogon z podłogi i cały ciężar tylnej połowy jego ciała opierał się na mojej ręce. Jego tylne nogi wisiały w powietrzu, a ja go niosłam. On przebierał przednimi. Przyszło to zupełnie naturalnie. Był ciężkim psem, ale mimo że mam teraz w prawej ręce imponujący biceps, nie był to nadludzki wysiłek, bo jemu stopniowo zanikały mięśnie w tylnej połowie ciała i zrobił się lżejszy. Na tym filmiku, nagranym 28 stycznia 2014 r. (przypadkiem równe cztery miesiące po poprzednim filmiku), widać postęp choroby. Jeszcze jest w stanie sam przebierać nogami - w klęku - ale jest to dla niego coraz bardziej męczące.

ROZWINIĘCIE

Jego strajk głodowy, w wyniku którego mocno opadł z sił, zakończył się, gdy po wypróbowaniu  kilku nowych karm w różnych formach (sucha, mokra, puszka) w desperacji podałam mu jedzenie domowe: ryż z gotowaną wołowiną. (Warzywami spluwał z pogardą, więc sobie darowałam). Od tej pory aż do końca jadł tylko to, ryż z mięsem. Plus dużo jogurtów naturalnych, czasem nawet półtora jogurtu dziennie (gęsta Bakoma w małym kubeczku).

Nie wiem nawet kiedy całkiem stracił władzę w tylnych łapach. Nie zauważyłam tej chwili, bo i tak już cały czas prowadziłam go za ogon. Pewnego dnia okazało się po prostu, że nie mogę go „odstawić” na chwilę. I już. Nie było czarnej chmury, nie rozległa się żałobna muzyka z offu. Odkąd zrozumiał, że zamiast dwóch swoich łap ma dwie moje nogi, jakby przestało go interesować, na jakim etapie zaniku jest władza w jego tylnych kończynach. Dla niego znacznie większym problemem była kwestia nietrzymania moczu. To akurat stało się dokładnie z dnia na dzień. Długo wszystko było okej w tej kwestii (choć kupy leciały bezwładnie już od miesięcy), nauczył się piszczeć, kiedy chciał siusiu, wtedy łapałam go za ogon i biegliśmy do ogrodu. Aż pewnego zimowego dnia leżał na podwórku i kiedy wyszłam do niego zajrzeć, zastałam go w kałuży moczu. Przez chwilę łudziłam się jeszcze, że to może zapalenie pęcherza od leżenia na zimnym, dostał nawet antybiotyk, który miał pomóc, gdyby to było to, ale chyba jednak nie było. Na pewno nie było, bo odtąd mocz zaczął płynąć swobodnym strumieniem. I jak fakt gubienia kup nie robił na Kedvesu żadnego wrażenia, tak wyciekający mocz bardzo, bardzo go stresował. Cały czas nerwowo się wylizywał, żeby nie dopuścić do robienia się kałuż. Jestem też pewna, że intuicyjnie rozumiał mechanizm: picie wody->wyciekanie moczu i przestał pić. To był kolejny bardzo nerwowy dla mnie moment. Nie byłam w stanie skłonić go do picia. W końcu porcje jedzeniowe zaczął dostawać w postaci zupy pływającej w wodzie. Fortel zadziałał i w ten sposób przyjmował płyny.

W ogóle z jedzeniem i piciem był oddzielny problem, kiedy Kedves już nie wstawał i nie podchodził do miski, bo okazało się, że nie umie jeść ani pić na leżąco. Po prostu technicznie nie wiedział jak się do tego zabrać. Kombinowałam więc z płytkimi talerzami, niskimi garnkami. W końcu załapał i wróciliśmy do zwykłych misek, ale widać z tego, że problemy mogą wyrosnąć na wydawałoby się prostej drodze.

Jeszcze odnośnie do siusiania: kilka razy zdarzyła się jakby blokada moczu. Stało się to, kiedy jeszcze trochę sam chodził (choć już z pomocą ogona). Podrywał się wtedy na nogi, miał przymus poruszania się i wykonywał ruchy frykcyjne. Za pierwszym razem spanikowałam. Po obmacaniu okazało się, że prącie i brzuch na sztywne i napięte. Po rozmasowaniu pęcherza (bynajmniej nie wprawnym, szczególnie, że jedną ręką trzymałam go za ogon) mocz wystrzeliwał jak z odetkanego kranu. Raz było to chyba nawet bolesne.

Brak kontroli nad siusianiem był dla niego tak dużym stresem, że wykonał jakąś nadludzką pracę nad sobą i przestał popuszczać. Nie wiem, jak to zrobił, ale fakt, że przez dłuższy czas siusiał tylko w ogrodzie, na spacerku. Trzeba było pilnować regularności tych wyjść i na długo to wystarczało. Jednak po siusianiu było też widać postęp choroby i zmiany w pracy jego organów wewnętrznych: początkowo siusiał, idąc. Po prostu się z niego lało. Potem był już na tyle napięty, że w pozycji stojącej (lub wiszącej na ogonie), mocz nie wylatywał, dopiero kiedy Kedves usiadł, rozluźniał się na tyle, żeby rozluźnić i zwieracz. Bardzo długo zdarzało mu się alarmować piszczeniem i donosić mocz na dwór. Nie umiem tego wytłumaczyć, przecież zaczęło się od całkowitego braku kontroli, mocz z niego po prostu wypływał. Jestem przekonana, że jakoś nad tym pracował, żeby uniknąć tak nieprzyjemnych dla niego sytuacji. Co niestety nie znaczy, że w domu nie zdarzały się kałuże.

Bardzo wcześnie wszystkie powierzchnie, po jakich chodził Kedves, zostały wyłożone dywanami i wykładzinami. Zazwyczaj z działu resztek w Komforcie albo najtańszych (i najbrzydszych) wykładzin kupowanych na metry. Na wszelkich innych podłożach (linoleum, płytki, deski drewniane) za bardzo się ślizgał, kiedy jeszcze mógł chodzić. Kiedy poruszał się już wyłącznie prowadzony za ogon, przednie łapy musiały mieć stabilne podparcie.

Co jakiś czas wykładziny były wymieniane. Na podkładach higienicznych leżeć nie chciał, jedną paczkę z lubością posiekał na confetti. To była wielka zgryzota dla nas obojga. Pal diabli kupy, jeśli nie zdarzała się biegunka (a zdarzały się i to była naprawdę trauma), kupy nie były problemem. Natomiast utrzymanie higieny przy owłosionym nietykalnym psie siusiającym pod siebie było niestety ogromnym wyzwaniem.

Po traumatycznym początku zimy, jej końcówka oraz wiosna i początek lata były niemal sielanką. Kedves się odprężył, wyluzował, zaufał mi, chyba pierwszy raz w życiu. Uśmiechał się najpiękniej i często, z milczącego psa zrobił się śpiewakiem powitalnym. Mimiczną rolę ogona przejęły chyba uszy, bo wykręcał je na różne strony, wyrażając emocje, które pewnie w innych okolicznościach wziąłby na siebie ogon. Jak tylko pogoda zaczęła na to pozwalać, spędzaliśmy dużo czasu w ogrodzie. Goniliśmy koty, biegaliśmy wzdłuż płotu za listonoszem, wszystko na ogonie! Kedves zapominał chyba czasem, że ja jestem na jego drugim końcu i że to moje nogi biegną, nie jego. Leciał przed siebie, myśląc tylko o tym, żeby dogonić i naszczekać. (Ja w tym samym czasie skupiałam się, żeby nie wybić zębów). Przez cały okres choroby, nawet kiedy już nogi całkowicie odmówiły posłuszeństwa, Kedves przemieszczał się sam. Potrafił przeczołgać się spory kawał po trawniku i czasem zastawałam go pod drzwiami wejściowymi, choć zostawiłam go na końcu ogrodu. Najpierw podciągał się przednimi łapami w pozycji jakby siedzącej. Miało to tę wadę, że ocierał sobie jądra. Na szczęście zanim sytuacja zdążyła się zrobić poważna, zmienił technikę i ciągnął nogi obok siebie, trochę jak foka, trochę jak wyrzucona na brzeg morza syrena. W domu też przemieszczał się z miejsca na miejsce, zmieniał pozycje w czasie snu. Kiedy się zaplątał, zablokował gdzieś albo miał jakiś inny problem, piszczał, a wtedy biegłam na ratunek.

październik 2013 - sadzenie krokusów

wiosna 2014 - doczekał!

Prawie przez cały czas miał doskonały apetyt, wyglądał pięknie i wydawało mi się, że mimo kalectwa, jest szczęśliwym psem. Nadal tak myślę. Że to jego roczne życie bez nóg nie było cierpieniem. Mam nadzieję, że się nie myliłam.

Ciemne strony były takie, że miał coraz większe lęki separacyjne. Czasem po kilka razy w nocy wstawałam i schodziłam do niego na dół. Kiedy noce zaczęły się robić bardzo niespokojne, przeniosłam się na rozkładany fotel do gabinetu moich rodziców, na parterze domu. Od tej pory Kedves zasypiał tam ze mną. Wreszcie obydwoje się wysypialiśmy.

ZAKOŃCZENIE

Teraz myślę, że początek końca nastąpił tuż przed weekendem Bożego Ciała w czerwcu 2014 r. Nagle w gardle Kedvesa pojawiła się gęsta wydzielina, którą próbował odkrztuszać. Prawdopodobnie było to zapalenie gardła, na które zadziałał antybiotyk. W czasie przyjmowania antybiotyku był osłabiony. Miał słabe przednie łapy i nie chciał chodzić. Bardzo się wówczas niepokoiłam, że już nie wróci do sił i stracimy jedyne łapy, jakie mamy, ale wtedy jeszcze strach był niepotrzebny. Kedves doszedł do siebie i zaczęliśmy znów ogonowe wędrówki. A jednak nadal coś się działo, choć bardziej to czułam niż potrafiłam nazwać, bo niby wszystko było jak zawsze. Wydaje mi się, że DM w końcu dopadło jego układ trawienny. Zaczął coraz wybredniej jeść. Kupy stały się mniej przewidywalne. Noce były coraz bardziej niespokojne, coraz więcej pobudek, moje próby rozwiązania problemu. Jeść? Pić? Wyjść? Pogadać? Czasem wystarczało jedzenie. Przez jakiś czas Kedves jadł tylko w nocy. Potem jadł tylko ryż z parówkami. Rwałam włosy z głowy, bo choć dostawał najlepsze parówki, jakie są na rynku, nadal były to na litość boską parówki, tak? Ale on mógł się żywić jogurtami i parówką. Potem zaczął się etap, który, teraz widzę, był oczyszczaniem jelit, i chyba także pęcherza. Jednak nadal nie było to na tyle alarmujące, żeby mnie coś tknęło. Humor miał nadal dobry, choć teraz myślę, że zachowywał się jednak inaczej. Ale do ostatniej chwili nie wiedziałam, że on już wie, że doszedł do końca i że się przygotowuje.

Przez cały rok, od dnia diagnozy, dzień w dzień towarzyszył mi strach przed koniecznością podjęcia decyzji o uśpieniu Kedvesa. Okazało się, że niepotrzebnie się bałam. Mój najdzielniejszy pies umarł sam, spokojnie, cicho, w domu. Było gorące, słoneczne popołudnie 28 lipca 2014 roku. Rok i dziesięć dni od dnia, w którym przyszła diagnoza, że to DM. Osiemnaście miesięcy od tamtego stycznia, kiedy pierwszy raz pomyślałam, że to właśnie to.

PODSUMOWANIE

DM nie boli. To jego zaleta. Ale sprawia, że pies, w przeciwieństwie do ryby, psuje się od ogona. Dzięki temu głowa, piękna i mądra, pozostaje sprawna do końca.

Dla mnie ten rok z DM był dziwnym rokiem. Dwanaście miesięcy patrzenia na to, jak mój pies powoli znika, było jednocześnie dwunastoma miesiącami obserwowania tego, że mój pies zaczyna mi ufać, pozwala sobie pomóc, rozluźnia się i zdaje się na moje ręce i moje nogi. To rok, w którym została nawiązana więź, o której wcześniej nie śmiałabym marzyć z takim nietykalnym Dzikusem. Dla mnie, dla nas, była więc w tym DeMonie jakaś pokrętna mistyka, która ułatwiała każdy ciężki dzień, a przede wszystkim ciężkie noce. Kedves był tak uśmiechnięty, tak czuły i tak niesamowicie dzielny, że wszystko było do zniesienia, choć prawdę mówiąc, wcześniej nie podejrzewałabym się o taki kaliber „poświęcenia”.

Czy to wszystko oznacza, że DM jest łatwą i romantyczną choroba, którą nie warto się przejmować, bo nie boli?

Nie.

W naszym przypadku wszystko, co się wydarzyło przez ten rok, było możliwe dzięki temu, że pracuję w domu (i że mieszkaliśmy w domu z ogrodem!) i mogłam być z moim psem cały czas. Podporządkowałam mu tryb życia, nie wyjeżdżałam, nie spędziłam poza domem ani jednej nocy, bo noce były najcięższe. Starałam się unikać sytuacji, w której musiałby zostać sam na dłużej w ciągu dnia. Nie wiem, co by było, gdybym pracowała poza domem, wychodząc codziennie na dziesięć godzin. Z moich obserwacji wynika, że pies z DM ma świadomość swojego kalectwa i to w bardzo dużym stopniu odbiera mu pewność siebie. Czuję, że obecność człowieka, na którego może liczyć, jest kluczowa. Chodzi oczywiście o pomoc przy przemieszczaniu się, o utrzymanie higieny, o zapewnienie urozmaiconego trybu życia, ale także o to, żeby na pytający pisk, rozlegający się w środku nocy, wynurzyć się na chwilę z głębi snu i powiedzieć: „Jestem, śpij chłopaku”.

Wydaje mi się, że jeśli nie ma szansy na tę obecność, psie przebywanie sam na sam z DeMonem może być bardzo trudne. I wtedy zaczynają wchodzić w grę te potworne decyzje, na myśl o których strach wciąż ściska mnie za gardło, choć mój hovawart już mnie przecież przed tym ochronił. W końcu od tego był, mówi wzorzec. Był stróżem. Był najlepszy.

tekst i zdjęcia: Julia Wolin
jeśli mogłabym w czymś jeszcze pomóc,
niekoniecznie właścicielom hovawartów,
chętnie spróbuję: Adres poczty elektronicznej jest chroniony przed robotami spamującymi. W przeglądarce musi być włączona obsługa JavaScript, żeby go zobaczyć.

ostatnie zdjęcie Kedvesa, z 26 czerwca 2014 r.

Więcej na temat DM:

1) fachowy artykuł streszczający aktualny stan wiedzy na temat DM, wraz ze wskazówkami dla hodowców: TUTAJ
2) o chorowaniu innego hovawarta, MORGANA Animagus: TUTAJ

 

Migawki

Jeśli Google nie ściemnia (a dlaczego miałoby ściemniać w tak ważnej sprawie?), to imię naszego najnowszego reproduktora oznacza w językach skandynawskich "odważny". Wprawdzie, skoro miot był na M, a skojarzenie miało być nordyckie, można było go nazwać "Muminek", ale niech będzie, Modig rzeczywiście brzmi poważniej (i odważniej!). Zapraszamy więc do bliższego poznania MODIGA Unalome.