JAGA z Radockiej Góry
8.05.2000 - 16.09.2014
To wspomnienie napisałam na hovawarcim forum niedługo po śmierci Jagi. Jest tam do dzisiaj, ale na forum nikt już nie zagląda od lat. Pomyślałam więc, że może tu będzie lepsze miejsce, żeby wpaść od czasu do czasu i powspominać.
Pierwszy raz Jagę „zobaczyłam”, kiedy miała trzy tygodnie... do swojego narodzenia. A potem to miała naprawdę trzy, sześć, dziewięć - wtedy przywiozłam ją z mężem do naszego domu. Miała być psem Jarka. I tak było do pierwszej sraczki o pierwszej w nocy w pierwszą naszą wspólną noc. Jarek posprzątał, ale bez zbędnych słów poczułam, że oddaje mi palmę pierwszeństwa.
Na pierwszej Jagusinej wystawie w klasie młodzieży usłyszałam od sędziego, że co prawda jest ocena doskonała, ale czempionki to ja z niej nie zrobię. Rozgrzeszam go absolutnie, bo jak spojrzę na zdjęcia Jagi z tamtego czasu, to absolutnie podzielam jego zdanie. A po kilku latach i kilkunastu wystawach została Interchampionką.
Strasznie dużo błędów porobiłam w Jagi szkoleniu. No, ale przecież ja byłam szkoleniowym nowicjuszem, a ona była moim pierwszym psem, którego nauczyłam siad i waruj (o rany, jaka ja wtedy byłam z tego dumna!), nie mówiąc o obieganiu namiotów, oszczekiwaniu pozoranta, konwoju bocznym, zaznaczaniu podstawy, warowaniu przy przedmiocie i innych takich tam popierdółkach.
Gdybym chciała pisać tu o naszym macierzyństwie i wspólnym odhovaniu 34-ga szczeniąt, zabrakłoby stron w wątku, który zresztą jest o odchodzeniu, a nie przychodzeniu. Ale dzięki licznemu potomstwu, Jaga będzie już zawsze. Przecież wielu z Was ma ją w swoich domach, w połowie, w ćwiartce, w jednej ósmej, ale jednak!
Jaga była moim najbardziej upierdliwym psem. Nieraz moja kawa z mlekiem lała się po jej łepetynie, bo skutecznie i często podbijała mi rękę, kiedy coś ode mnie chciała. Albo jojczenie, kiedy znalazła się nie po tej stronie drzwi, po której chciała być. Ło rany, jak ja się czasami wkurzałam na siebie, że się wkurzam na nią! Ale przecież nie ma ideałów. Kochałam ją bardzo, za tę upierdliwość też.
Kiedy towarzyszyłam Jadze w ostatnich godzinach życia, pomyślałam, że spokojne naturalne umieranie, bez bólu, bez lekarza i zastrzyku jest tak piękne, jak poród. To naprawdę właściwe słowa - jest piękne. Doświadczyłam tego aż dwukrotnie i uważam, że jestem szczęściarą. Poród to początek i nowe życie, umieranie to jeszcze życie, ale jego ostatnie chwile. Niestety, potem zostaje się samemu z ogromnym smutkiem, że już nigdy, ale to naprawdę nigdy nie będzie można się dotknąć, przytulić. Bo to, że Jaga będzie ze mną we wszystkich pozostałych aspektach bycia, do końca moich dni, jest dla mnie zupełnie oczywiste.
Jestem ogromnie wdzięczna losowi, że pozwolił mi być z Jagą w jej ostatnich chwilach. Mało brakowało, a rozminęłybyśmy się, bo po raz pierwszy od niepamiętnych czasów postanowiłam odpsić się, czyli pojechać ze znajomymi (ale bez psiaków) na tygodniowe wakacje. Byłam zaproszona co prawda na dwa tygodnie, ale to przerastało już moje mentalne możliwości. Dwa tygodnie bez moich psów, choć spędzone w cudownych nadadriatyckich Włoszech, zupełnie nie wchodziło w grę.
Więc wróciłam po tygodniu, a moja sobotnio/niedzielna noc spędzona w autokarze była pierwszą nocą Jagusiowego odchodzenia. Całą niedzielę spędziłyśmy już razem. Jaga pod wieczór nawet wstała i pięknie dreptała przy mnie. Wyszła na siku, napiła się, ale nie chciała kolacji. I już nie wstała, kiedy ostatni raz sama położyła się niedzielnym wieczorem. Czuwałam przy niej bez przerwy tej nocy i następnej, i w dzień między nimi również. Jak dobrze, że mogłam! Trzeciej mojej nieprzespanej nocy zdrzemnęłam się trochę nad ranem (leżałyśmy nos w nos, ona na swoim posłaniu, ja na dywanie obok, pod jedną pierzyną). Obudziło mnie spojrzenie Jagi, przejrzyste, mocne, wręcz świdrujące, pełne ufności i oddania. Takie, jakie miała zawsze. Przytuliłam się do niej mocno i zaczęłam całować ją po stopie... kto wie, ten wie, że stopy to ulubione miejsca moich psów, żeby je tam całować. Te między oczami. Zamruczała, jak zawsze, kiedy było jej dobrze i odeszła.
Nie ryczcie, nie chcę, żeby zrobiło się smętnie. Bo było pięknie, naprawdę. I może choćby dlatego ten wątek stanie się trochę bardziej przyjazny, oswojony. Mam taką nadzieję.
Ps. Jaga odeszła dokładnie w dzień śmierci Miszki, tylko rok później. Muć, dżentelmen przejął ją ode mnie i poprowadził dalej.
Postanowiłam, że za rok 16 września wybędę gdzieś bez psów, bo wiem, że moje psy nie odejdą daleko beze mnie.
Ola Pasko
« poprzednia | następna » |
---|